A wydawać by się mogło, że jest zupełnie inaczej. Znasz zapewne te amerykańskie filmy, gdzie barman jest traktowany właściwie jak spowiednik. Z nieodłączną charyzmą wysłuchuje podchmielonych klientów, którzy – w alkoholowym przypływie chwili – obdarzają go niemal bezgranicznym zaufaniem. Serwuje nie tylko piwo czy „szkocką”, ale również ukojenie, tak potrzebne żalącej się osobie. – Tak to wygląda tylko na filmach. W rzeczywistości jesteś traktowany jak pomagier, nierzadko po prostu chamsko. A wypraszanie podchmielonych gości to dopiero początek nieprzyjemnych sytuacji, z jakimi możesz się spotkać – mówi mi Albert, w weekendy nalewający piwo w jednym z warszawskich barów. Wyzwisk, jakie usłyszał pod swoim adresem już nie liczy. Zresztą – w większości i tak się powtarzają.
W Polsce praca za barem wciąż jawi się jako sezonowa konieczność – młodzi ludzie, chcący dorobić na wymarzone wakacje, harują weekendami za marne pieniądze, co potwierdzają liczne badania. Nie mają zielonego pojęcia, czym jest ale, nie wiedzą, że niektórych piw nie powinniśmy serwować w kuflach. – W życiu nie nazwałbym się barmanem. W wielu lokalach nie znajdziesz prawdziwego barmana, tylko ludzi, którzy po prostu chcieliby zarobić. Marzą o fortunie w wielkich korporacjach, ale rzeczywistość nie jest taka, jaką obiecywano – podsumowuje Albert.
Ale jest też druga strona medalu. W internecie wciąż krążą legendy o sowitych napiwkach, zostawianych przez pijanych gości. Szczęśliwcy – w zaledwie jeden weekend - potrafili dorobić nawet tysiąc złotych do regularnej pensji. Perspektywa dodatkowego zarobku wciąż kusi młodych ludzi. Na ladach dojrzysz wiele pojemników: „na studia”, „na wakacje”, „na ślub”… Bajońskie napiwki w większości pojawiają się jedynie w opowieściach, a owe pojemniki najczęściej uginają się pod ciężarem groszy, które przecież „tylko zajmują miejsce w portfelu”.
Innym kuszącym walorem pracy za barem jest… popularność! Są takie imprezy, gdzie to barman jest, mówiąc knajpianym językiem, „najlepszą partią”. Zwłaszcza w hipsterskich klubach, w których piwo leje ci wytatuowany, wysoki mężczyzna z modnie przystrzyżoną brodą. Pewien znajomy, który przez wiele lat pracował w modnej knajpie w okolicach warszawskiego placu Zbawiciela zawsze powtarzał, że czasami nie mógł opędzić się od dziewcząt, ale marne zarobki, długość pracy i notoryczne nadgodziny umiejętnie wyprowadzały go ze stanu euforii.
W OJCZYŹNIE PIWA JEST LEPIEJ?
Dużą część życia spędziłem w pobliżu czeskiej granicy. Jako że o tamtejszym piwie od zawsze krążyły legendy – zwłaszcza wśród wkraczających w dorosłość licealistów – mogłem z bliska obserwować, czy barmani w ojczyźnie Milosa Formana mają łatwiej.
Mają? A skąd. To zawód jak każdy inny. Może średnia wieku wśród lejących piwo i kelnerek jest nieco wyższa, ale trudy codziennej pracy, z jakimi się borykają, są takie same. Choć może atakujące z nieco mniejszym natężeniem, bo Czesi to naród radosny, w zasadzie potrafiący się bawić. Wielokrotnie uczestniczyłem w imprezach u naszych południowych sąsiadów, ale nigdy nie spotkały mnie w związku z tym żadne nieprzyjemności.
Jakiś czas temu raczyłem się pilsnerem i smażonym serem w jednej z, hmm, klimatycznych knajpek w Czeskim Cieszynie. Atmosfera nieco jak w legendarnym warszawskim „Corso” czy „Lotosie”. Przed wyjściem z lokalu, już lekko podchmielony, uciąłem sobie pogawędkę z tamtejszym barmanem. Stwierdził, że najgorzej jest wtedy, kiedy napić się przychodzą Polacy. Jestem przeciwny utartym stereotypom, ale kiedy takie słowa słyszy się z ust Czecha, który niejedno piwo już w swoim życiu nalał?
Większe poszanowanie dla pracy za barem wynika w Czechach chyba z faktu, że to przecież ojczyzna wspaniałego piwa. Owszem, mieszkańcy lubią sobie wypić, ale mogę stwierdzić – na tyle, na ile pozwoliły mi własne obserwacje – że robią to z dużo większą klasą. A, jak powszechnie wiadomo, klient mniej awanturujący się to dobry klient. Zwłaszcza dla pracujących za barem, którzy o trzeciej w nocy marzą już tylko o zamknięciu lokalu, a nie wsłuchiwaniu się w pijackie pieśni kończących imprezę nastolatków.
Z tego też powodu mieszkańcy przygranicznych miast chętnie zatrudniają się sezonowo właśnie w czeskich knajpach, a nie polskich. Zarobki są raczej porównywalne (a więc fortuny się nie dorobimy) za to komfort pracy dużo wyższy. I, jak słyszałem wielokrotnie, Czesi bardziej szanują klienta. Rozcieńczanie drinków czy oszukiwanie na wódce to wśród rodzimych barmanów chleb powszedni – jakiś czas temu w serwisie Gazeta.pl ukazał się wywiad z osobą pracująca za barem, która tłumaczyła, że w ten sposób można dorobić nawet kilkaset złotych. U naszych południowych sąsiadów taka sytuacja to wciąż raczej margines.
***
Zapytałem kiedyś znajomego z popularnej krakowskiej knajpy (o którym wspominałem na początku) czy potrafi wykonywać różne barowe triki: żonglerka, efektowne nalewanie alkoholu itp. Zaprzeczył, bo stwierdził, że prawdziwy barman powinien koncentrować się przede wszystkim na smaku, a nie na całej tej spektakularnej otoczce.
I właśnie takich osób – czy to w Polsce, czy w Czechach – życzylibyśmy sobie za ladami jak najczęściej. Nawet jeśli praca za barem to dla nich tylko stan przejściowy…